Czujcie się jak w Norze!


#1 2010-07-06 13:26:52

 Matylda

Molly

Zarejestrowany: 2009-06-03
Posty: 9
Punktów :   

[M] Wila i Bażant

Z podziękowaniami dla bety - Emci666.
Z letnią dedykacją dla Aratanooniel.

1.Kiedy słońce znika za londyńskimi budynkami i pokój pogrąża się w szarości, Marcus wstaje z fotela i zapala świece. Każda, bogato zdobiona, daje mdłe, bladożółte światło, zatapiając mieszkanie w półmroku. Wokół unosi się przyjemny zapach ognia i topionego wosku, i dopiero wtedy Marcus może przygotować kolację.
Kuchnia jest sterylna - podłoga i ściany wyłożone jasnozielonymi płytkami, i długi, przezroczysty blat. Nad kuchenką mikrofalową znajduje się podwieszany sufit z lampkami barowymi; teraz wszystkie są pogaszone. Duża ilość świeczek odbiera temu miejscu surowość, nadając tajemniczego charakteru.
Marcus dźwiga staromodny gramofon, lekko podśpiewując. W bladym świetle widać jego niebieskie oczy, ostro zarysowaną szczękę i brązowe włosy gdzieniegdzie poprzetykane siwizną. Z wysiłkiem stawia odtwarzacz na blacie i podłącza go do prądu. Z szafki kuchennej wyciąga kilka dużych, czarnych płyt i już po chwili w kuchni brzęczą konkretne, ostre dźwięki Nirvany.
Krojąc pora i rzodkiewkę, wdychając zapach pieczonego bażanta, Marcus rozmyśla o własnej samotności. Z wyboru - jak podkreśla zawsze, unikając kontaktu wzrokowego. To mu odpowiada, może mieć własne trzy pokoje - jeden pełen książek, drugi tylko do słuchania muzyki - i nikt nie mówi mu, co ma robić. Mieszkanie nie jest przesycone zapachem damskich mydeł, perfum i kremów, a w prysznicu nie ma długich włosów. Samotność jest dla niego przewrotną ułudą wolności. Ale jaka to wolność, kiedy trzeba wstać o szóstej, budzonym przez natrętny budzik, stukanie deszczu o szyby lub ostre promienie słońce? Jaka swoboda, gdy należy wyjść w londyński świt, raźnym krokiem ruszyć na stację metra, a potem przez bite dziesięć godzin stosować się do zwariowanych pomysłów świrniętego szefa?
W kuchni rozlega się przenikliwy dźwięk mikrofalówki, zagłuszając odprężające tony utworu. Marcus wrzuca warzywa do szklanej miseczki, wyjmuje mięso i siada na wysokim, barowym krześle. Wpatruje się w samolot, lecący za oknem.
Zwykle popada w rutynę - kończy posiłek, sięga po horror lub kryminał, czyta do późnej nocy i sączy lampkę wytrawnego wina. Gramofon wyłącza na krótko przed północą i pogrąża się w blasku świec, wciąż nie przyzwyczajony do przenikliwego, elektrycznego światła.
Czasem wychodzi na balkon i opuszcza nogi przez kraty. Dynda nimi w obie strony, na wzór małych chłopców. Pije mocną, czarną kawę, wpatruje się w zachmurzone, londyńskie niebo, słucha warkotu samochodów i jest szczęśliwy.
Ale nie dzisiaj.


Posiłek przerywa dziecięca melodyjka dzwonka do drzwi.
Marcus niechętnie wstaje od stołu i przekręca zamek. Kiedy z korytarza wpełza zimne, jakby metaliczne powietrze, rozważa bezmyślność swojego postępowania. Oczyma wyobraźni już widzi pistolet przyłożony do skroni, już słyszy własny, przyśpieszony oddech, kiedy dociera do niego, że patrzy na kobietę.
Niektóre kobiety są piękniejsze od innych.
Patrząc na przybyłą, dociera do niego prawdziwość tego sformułowania. Jej oczy patrzą na niego badawczo, uważnie, ale jest w nich jakiś psotny wyraz jak u małej dziewczynki. Włosy ma krótkie, roztrzepane, ale jakaś dziwna ich miękkość sprawia, że zdają się być starannie przygotowywaną fryzurą. Policzki ma wklęsłe, usta zwyczajne, skórę mlecznobiałą i nie wiadomo nawet, co w niej jest takiego niezwykłego.
Pamięta takie kobiety nie-kobiety. O długich, jasnych włosach, miękko spływających niemal do samej ziemi i oczach nimfy. O idealnym ciele i gładkiej skórze. Ale i o skrzydłach, schowanych nie wiadomo gdzie, paznokciach, które zamieniają się w krwiożercze szpony. Kobiety nie-kobiety; wile.
Ale wtedy do Marcusa dociera jej zapach - jakby wiosenne kwiaty, zmieszane z mocną wonią gniecionych śliwek. I wtedy prześlizguje się wzrokiem jeszcze raz; po jej brązowych włosach, które kiedyś były białe, po jej starannie utuszowanych rzęsach i niepozornym ubraniu.
- Och, nie udawaj, że mnie nie pamiętasz - mówi szybko, wpatrując się uważnie w jego dłonie. Speszony Marcus chowa je do kieszeni. Kobieta wzrusza ramionami i zaczyna przeszukiwać dużą, czarną torbę.
- Co ty tu robisz? - pyta mężczyzna, mocno zaciskając palce na framudze.
- Dziwne pytanie - odpowiada kobieta, z triumfalnym uśmiechem wyjmując z torby cienki, poplamiony zeszyt. Przez chwilę go wącha, wyglądając surrealistycznie. - To chyba twoje, prawda? - szepcze, lekko pochylając się w jego stronę.
Przypatrują się sobie przez kilkadziesiąt sekund. Marcus wspomina białe włosy rozrzucone na poduszce, kojący widok lasu za oknem i słodki, wili śpiew. Nie chce, ale czuje zapachy; młody kucyk z gęstą grzywą, kawowy szampon do włosów i jesienny deszcz. Patrzy kobiecie w niebieskie oczy i przypomina sobie dlaczego wybrał samotność.
- Mogę wejść? - pyta niepewnie, znowu irytująco przypatrując się jego dłoniom.
- Jasne, wchodź! - Macha ręką i cofa się do przedpokoju. Uprzejmym gestem zdejmuje jej płaszcz, wdychając zapach wełny i czekoladowych ciasteczek. W milczeniu zaprasza do kuchni.
- Ładnie tu u ciebie - mówi cicho kobieta, wspinając się na taboret. Podciąga się na rękach, a kiedy już siedzi, dziecinnie macha nogami. Marcus nie może powstrzymać lekkiego uśmiechu - musi mieć już trzydzieści lat, a chwilami przypomina małą dziewczynkę. Siada naprzeciwko niej i przez dłuższą chwilę nie patrzą sobie w oczy.
- Mam bażanta i sałatkę - mówi, żeby powiedzieć cokolwiek. - Chcesz? - pyta, już wstając z krzesełka i sięgając po czysty talerz. Nie patrzy na nią, ale ma wrażenie, że nadal patrzy mu na ręce - a one muszą się trząść i drżeć ze zdenerwowania.
- Bażanta - szepcze kobieta pustym głosem. Marcus nadal starannie unika jej wzroku, podając jej talerz.
- Czy dowiem się w końcu, jak masz na imię? - pyta nagle mężczyzna, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
- Nazywaj mnie jak dawniej - mówi kobieta, pomiędzy kęsami bażanta. Pachnie od niej ciepłym, pieczonym mięsem i kwiatami.
- Wtedy byłaś Małą - mówi Marcus, z powrotem siadając na stołku. Wpatruje się w jej dłoń, trzymającą widelec, wdycha dawno zapomniany zapach i obserwuje jej długą grzywkę, skrywającą oczy. W pewnej chwili napotyka jej wzrok i szybko odwraca się do swojego talerza.
Mała kończy jeść i radośnie zeskakuje ze stołka. Rozgląda się po pomieszczeniu.
- O rety, gramofon! - woła wesoło, podchodząc do odtwarzacza. Beztroskim ruchem przerzuca zakurzone płyty. - Nikt już tego nie słucha, wszyscy przerzucili się na empetrójki i coś w tym stylu. Prawie sama klasyka, czyżbyś ukształtował wyrafinowany gust muzyczny?
Marcus patrzy na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Mała uśmiecha się dziecinnie i, stając na palcach, otwiera po kolei jego szafki. Mężczyzna nawet nie sili się na dezaprobatę.
- Więc nadal lubisz wino? - pyta retorycznie, mrużąc oczy. - No tak, samo czerwone wytrawne i białe. Do ryb?
Wskazówka na tarczy porusza się z głośnym chrzęstem i zegar bije dziesięć razy. Marcus machinalnie wstaje i ścisza gramofon, ocierając się o Małą. Spogląda w bok i uważnie wpatruje się w jej twarz. Szuka znaków emocji.
- Jak mnie znalazłaś? - pyta cicho, wyglądając, jakby bał się tego pytania, jakby wcale nie chciał go zadawać, ale coś go do tego zmuszało. Palce stukają o blat.
- Przypadkiem - mówi po prostu Mała, potrząsając głową. - Mieszkam niedaleko, zobaczyłam cię, jak wracałeś z pracy. Śledziłam cię. Masz kablówkę - kończy radośnie, zdejmując czarny sweter i kładąc go na blacie. Ubranie ześlizguje się z jego powierzchni i spada na podłogę, ale kobieta zdaje się tym nie przejmować.
Marcus przez chwilę patrzy w czarne niebo, pokryte kłębiastymi chmurami, a potem się uśmiecha.
Jego Mała wróciła.


Siedzą na czerwonych fotelach z beztrosko rozrzuconymi kończynami, sącząc czerwone wino. W oczach Małej widać płomienie świec.
Marcus obserwuje, jak mętny płyn odbija się od ścianek kieliszka, marząc, żeby Mała milczała. Niech się nie odzywa - prosi, ale tylko w myślach. Tak rozumieją się najlepiej, zatopieni we własnych marzeniach, ukradkiem patrzący sobie w oczy. Mogą tak siedzieć, aż pogasną wszystkie świeczki albo nawet do świtu; trudno, Marcus spóźni się do pracy.
Kiedy Mała otwiera usta, Marcus zaciska powieki.
- Odprawiasz rytuały? - pyta, nieco zachrypniętym od milczenia głosem.
Mężczyzna rozgląda się nieprzytomnie po pokoju, zahacza wzrokiem o zdobione świeczki i upija łyk wina. Mała przekręca się na fotelu i uśmiecha się.
Włosy ma potargane, splątane, policzki podpuchnięte, a oczy klejące się do snu. Mimo to - jak ze złością dostrzega Marcus - wciąż jest śliczna. Mężczyzna prawie słyszy pulsowanie jej krwi. Wszystko pachnie metalem, ale co czwarta kropla należy do wili. Jest potworem.
- Nie mogę się przyzwyczaić do elektryczności - odpowiada po dłuższej chwili.
- Sam ją wybrałeś.
- Prawda.
Siedzą w milczeniu jeszcze długie godziny - świeczki gasną jedna po drugiej, aż na wschodzie pojawia się różowy pas. Kiedy do pokoju docierają pojedyncze promienie słońca, Mała w końcu się odzywa; jakby się bała, że nie zdąży przed ranem.
- Nie chcesz niczego wiedzieć? - pyta cicho, przewieszona przez oparcie fotela.
Marcus patrzy na nią nieprzytomnie.
- Nie, ale czuję, że ty chcesz się o coś zapytać.
- Mogę? - pyta z miną małej dziewczynki, ale mężczyzna milczy. Mała patrzy na niego przez dwie ścianki szkła. - Dlaczego nie założyłeś rodziny? Nie związałeś się z jakąś uroczą mugolką, nie masz dzieci, może... przyjaciół? Czego się boisz, Duży?
- Odpowiedź na to pytanie jest banalniejsza, niż ci się wydaje - odpowiada znużony Marcus.
Niespodziewanie kobieta zrywa się na równe nogi. Nieco się chwieje, dyszy i patrzy na niego z góry, z wściekłością. Zawsze była impulsywna.
- Jesteś żałosny - mówi na granicy słyszalności. Podchodzi do niego bliżej, tak że Marcus czuje jej oddech na policzkach. Oddech, który pali skórę. - Uciekłeś stamtąd, bo masz żal do magii. Żal, śmieszne prawda? A myślisz, że tu wszystko jest dobrze? Że mugole to ucieleśnienie dobra? - Bierze głęboki oddech i zaciska dłonie w pięści. - Kiedy szłam dzisiaj do ciebie, zauważyłam taką żółtą linię. Wiesz, policyjną. Zaciekawiona tym, rzuciłam zaklęcie niewidzialności i znalazłam się na działkowych ogródkach. Pamiętasz naszą manię odkrywania miejsc zakazanych, prawda? I granic, na które możemy nadepnąć. - Patrzy uważnie na mężczyznę, który wygląda na obojętnego. - I wiesz, co zobaczyłam? Kobietę. Była naga, zmasakrowana i martwa. I wyobraź sobie, pewnie tak ci ciężko, że to nie była magia. Był to mugol; zgwałcił ją i pociął scyzorykiem. A żeby stłumić jej krzyki, wepchnął jej brudną szmatę do gardła. Przez którą się udusiła i nie cierpiała aż tak bardzo. Urocze, prawda?
- Do czego zmierzasz?
- Widzisz, kotku, Avada Kedavra przynajmniej nie boli.
- A Cruciatus? - pyta cicho Marcus i przez krótką chwilę Mała widzi w nim tamtego dawnego, chudego chłopca z przerażonymi oczami.
- Tak, boli. I boli również nóż, widelec, a jak się bardzo postarać to i łyżka. Marcus, powiedz mi proszę, kto to był? - pyta Mała, już nie tak wściekła i patrząca na mężczyznę uważnie. Nie chce przegapić jego reakcji.
Marcus również wstaje, kołysząc się lekko i niedbałym ruchem przeciąga dłonią po włosach Małej.
- Wstaję o świcie, przez dziesięć godzin słucham zwariowanego szefa, ale robię to, co lubię. Tam, nie mógłbym tego robić. - Słowo "tam" wypowiada jak coś plugawego, coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. - Potem wracam do domu, piję tonę wina, słucham muzyki, mam nawet taki specjalny pokój wyłożony płytkami, możesz później tam zajrzeć. A potem gram na mugolskich instrumentach. Malutka, to prawie jak magia.
- Tęsknisz za tym? - pyta kącikiem warg.
- Czasem.
- Tylko czasem? - Uśmiecha się.
- Nie drocz się ze mną.
Obserwują się, dopóki słońce nie pada na twarz Małej.
- Jesteś kretynem - syczy, strącając jego dłoń ze swoich włosów. - I tchórzem. Zwiałeś, bo jakiś idiota spoił mnie eliksirem miłosnym.
Dopiero teraz Marcus przypomina sobie, że Mała nie jest Angielką. Jej słowa rozbrzmiewają jakimś europejskim akcentem. Hiszpańskim, francuskim, włoskim? Mężczyzna nigdy nie miał talentu lingwistycznego.
- Naprawdę? - pyta Marcus ironicznie. - A ja myślę, że ci się znudziłem i postanowiłaś rzucić ten swój czar na kogoś innego, prawda? - Mężczyzna stara się nie wdychać odurzającego zapachu. Bezwiednie gładzi Małą po włosach. - Tęskniłem za tobą.
Ona znowu strąca jego rękę i sięga po czarną torebkę. Przerzuca flakoniki perfum, plik zeszytów i kilka portfeli. Po chwili wyciąga podłużny patyk.
- Windgardium Leviosa - szepcze, a kieliszek unosi się pod sufit. Krople wina mienią się w słońcu.
Marcus nie do końca rozumie źródło wściekłości, które w nim wybucha. Wie tylko, że w tym momencie nienawidzi magii i nienawidzi Małej, więc ściska ją za nadgarstek i ciągnie w stronę drzwi.
- Wynoś się - wrzeszczy, być może budząc sąsiadów. Mała daje się szarpać z obojętną miną. - Dlaczego mi to robisz? Dlaczego tu przychodzisz?
Kobieta stoi już w progu, zdając się patrzeć na niego z góry. Marcus bezradnie wpatruje się w pomalowany na żółto korytarz, wciąż przesycony zapachem świeżej farby.
- Ale widzisz, Duży - szepcze, nachylając mu się do ucha. Wyrywa nadgarstek z uścisku i rzuca różdżkę na dywan. - To twoje. Przyniosłam ci.
Całuje go w ucho i zbiega po schodach. Jej kroki dudnią w całym bloku.


Kiedy Marcus wraca z pracy, różdżka leży tam, gdzie rzuciła ją Mała.
Jasnobrązowa, z nadmorskiej brzozy, z maleńkim włókienkiem ze smoczego serca.
Leży i zdaje się wodzić za nim nieistniejącymi oczyma.
Marcus cały wieczór przesiaduje na balkonie, czytając horror o nawiedzonym wybrzeżu i paląc papierosy. Co chwila krztusi się dymem i kaszle, ale papieros daje coś w rodzaju narkotycznego uniesienia.
Boi się dotknąć różdżki. Myśli, że sam dotyk sprawi, że będzie musiał wrócić, że będzie musiał zmierzyć się z własną magią, samym sobą i z tymi wszystkimi ludźmi, których zostawił. Czuje w ustach gorzki, niesprecyzowany smak, pewnie smak strachu, oblewa się potem i drżą mu ręce.
A różdżka leży spokojnie i tylko kiedy nad nią przechodzi sypią się z niej złote iskry.
Rano Marcus czuje, że jego ręka go nie słucha. Niekontrolowanie podskakuje, drży, a kiedy jest w przedpokoju, różdżka wprost przyciąga go do siebie, niczym jakiś popieprzony magnes. Po południu prawa dłoń pokrywa się plamami, a pod paznokciami pojawiają się krwawe kreski. Ręka zachowuje się jak narkoman na głodzie, a pod nią, na podłodze - solidna działka. Linia różdżki zdaje się być niewinnym uśmiechem.
Przez tydzień jest na chorobowym, pije kawę na litrowe czajniki i czuje zapach cytrusów.
W czwartek zaczyna mieć halucynacje - znikąd nadchodzą małe, białe ludziki; takie niepozorne, drobne, słodkie, ale jego napawają przerażeniem. Po ścianach błądzą kolory i odcienie, po wannie spływa krew, a z prysznica leje się gorąca woda. I przerażają go zapachy; winorośli, mleka i brzozowego lasku. Przez wiele godzin zastanawia się, czy jego mieszkanie nie zamieniło się w pokój tysiąc czterysta ósmy.
Po dwóch tygodniach ma dosyć. Siada po turecku w przedpokoju i powoli odwija bandaż z prawej dłoni. Pokryła się czarną skorupą i boli, jakby ktoś miażdżył ją młotkiem.
- Kim ty jesteś, Mała, że odważyłaś się zepsuć moją idyllę? - szepcze, sięgając po różdżkę.
Czuje napływ gorąca i nierealną ulgę. Ręka momentalnie powraca do naturalnego stanu, a wokół unosi się zapach smoczych jajek.
A Marcus czuje się przez chwilę jak pan wszechświata - ma w ręku ten cienki patyczek i może wszystko. Może być każdym, a może być nikim. Ma władzę. Ma magię.
Ale wtedy przypomina sobie własny, zwierzęcy skowyt i ból, który nie mieści się w żadnych ramach - który jest nie do opisania, bo nie ma słów, nie ma określeń na ten żar palący w mózgu i miękko, niemal z ironią pieszczoty spływający po ramionach.
- Kim ty jesteś, Malutka?
Niebo zdaje się purpurowieć tak jak wtedy - w Hogwarcie, kiedy nad Wieżą Astronomiczną zawisł Mroczny Znak. Zdaje się, bo przecież wcale tak nie było.
Marcus kładzie się na brudnej podłodze.


Kiedy ją spotyka, różdżka drży w jego kieszeni.
Powietrze rozrzedza się od smrodu spalenizny i można wyczuć słodkie zapachy ciastek i owoców, sączące się ze starej kawiarni. Słońce staje się mniej nieznośne, lekko pokryte szarymi chmurami, a na zachodzie zbiera się czarna smuga, zwiastując deszcz albo nawet burzę.
Mała siedzi na niewielkim, niemal dziecinnym krzesełku, opiera łokcie o stół i kroi szarlotkę na malutkie kawałeczki. Włosy ma z powrotem długie i jasne, malowniczo kontrastujące z winoroślą, wspinającą się po kawałku drewna. Oczy błądzą jej po całej podwórkowej kawiarni - od soczyście czerwonowłosej matki z dzieckiem, poprzez dwie zdziwaczałe staruszki, aż do dużego labradora, przybyłego nie wiadomo skąd.
Marcus jest dla niej jakby niewidzialny - mija go dużymi, błękitnymi oczami bez przejęcia, jakby oduczyła się rozpoznawać jego szczupłą, nawet chudą sylwetkę i nieco szczeciniaste, brązowe włosy.
Mężczyzna ma ochotę pójść dalej - słyszeć własne kroki po kamiennym chodniku, zagłuszające nieuzasadnione wyrzuty sumienia i dalej żyć własnym życiem, ale coś niesprecyzowanego każe mu stanąć. Nogi wrastają w chodnik i nie są w stanie uczynić choćby kroku, głowę trzymają żelazne dłonie i musi patrzeć na Małą. Wzrok sam błądzi po jej wilich włosach i Marcus jest wściekły na własną różdżkę.
Powoli kieruje się w stronę kawiarni, czując jak czar znika.
Magia jest okrutna.
- Mogę? - pyta, patrząc na nią uważnie. Podnosi głowę do góry i marszczy brwi. Widelec stuka o porcelanowy talerzyk.
- Proszę, siadaj. - "R" wymawia bardzo dziwnie, długo, głęboko. "Proszę" już się kończy, a "r" jeszcze przebrzmiewa. - Jesteś tu przypadkiem, jak sądzę - mówi, ale w jej głosie słychać coś na kształt nadziei. Wyglądając, jakby sama to zrozumiała, szybko pochłania szarlotkę. Marcus obserwuje kawałki jabłecznika, znikające w jej ustach.
- Zupełnym przypadkiem, Mała - mówi w końcu, upijając łyk kawy z jej filiżanki. Czując gorzki posmak na gardle i pobudzającą kofeinę, wysyłaną do mózgu, rozluźnia się. - Ostatnio przypadki mnie prześladują.
Bardzo podoba mu się klimat tego spotkania - słodkie opary mleka i kakao, promienie słońce, prześlizgujące się między szarymi chmurami, i winorośl, porastająca kawałek drewna. Mała opowiada o czymś nieistotnym - chyba o książkach, a on częstuje się jej ciastkiem. Delektując się maleńkimi kawałkami szarlotki, czuje ciężki do sprecyzowania, ale charakterystyczny smak lata - uśmiecha się.
Prześlizgując się po twarzy Małej - jak dobrze, jak cudownie byłoby wiedzieć, jak ona ma na imię - znajduje prawdę. Już przed tym nie ucieknie; nie miał szans nawet na starcie, ale, ku zdziwieniu wielu, nawet mu się to udawało. Teraz, kiedy ona go odnalazła, jest skończony, nie ma wyjścia, musi wrócić.
- Nigdy nie powinnaś była do mnie przychodzić - szepcze i spokojny nastrój pryska jak przekłuty balonik. Mała przechyla głowę na bok i uśmiecha się kokieteryjnie. Palcami wyjada ostatnie okruszki ciastka.
Czerwonowłosa kobieta z małym dzieckiem patrzy na nich dziwnie - spod przymrużonych powiek, wodząc za każdym ich ruchem i -  być może - wsłuchuje się w ich rozmowę. Marcus patrzy na nią i wydaje mu się znajoma. Kiedy jednak łowi jej spojrzenie, ona tylko uśmiecha się niepewnie, przepraszająco i szybko zajmuje się swoim dzieckiem.
- A co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że urodziłam dziecko? - pyta Mała, uśmiechając się niewinnie i stukając palcami o stolik, chyba trochę go parodiując.
Marcus krztusi się powietrzem i wznosi oczy do nieba.
- Mówię ci: ma teraz jedenaście lat i ma na imię Lucy. Podoba ci się, Duży? - kontynuuje spokojnie kobieta, błądząc wzrokiem po fioletowych owocach. Oczy jej się śmieją.
- Lucy na niebie, tak, podoba mi się. I z diamentami - mówi z uśmiechem mężczyzna. - Wiesz, nie wiem, co bym zrobił. Nigdy nie brałem tego pod uwagę.
- A powinieneś - mówi Mała, mrużąc groźnie oczy. Wygląda trochę jak kotka. - Nastolatki mają ogromny talent do zachodzenia w ciążę, nie uważasz?
Pierwsze krople deszczu uderzają o talerz i ludzie zaczynają się zbierać. Elegancko ubrane kelnerki z uśmiechem zbierają talerze i zapraszają do środka.
Mała dziękuje za szarlotkę i prosi o rachunek. Potem odwraca się w stronę Marcusa i dopiero wtedy - zdaje się - naprawdę go widzi. Podchodzi do niego prawie na palcach i siada mu na kolanach. Nachyla mu się do ucha.
- Nie brakuje ci magii? Niektórzy nazywają ją darem, poezją życia, narkotykiem, przekleństwem...  Jakkolwiek jej nie nazywają, zawsze za nią tęsknią. Życie jest nudne, nie pamiętasz?
Niedbale gładzi ją po włosach, czując krople deszczu, pieczone jabłka i spojrzenie tamtej czerwonowłosej. Powoli rozbrzmiewa płacz dziecka.
Samotność jest rzeczą trudną - Marcus starał się o nią tak długo, tak usilnie pilnował i nagle wszystko pękło. Jakie to typowe.
Obejmuje kobietę ramieniem i zupełnie jej nie słucha.
Co teraz? - może pójdą na deszczowy spacer, ona wtulona w jego mokrą kurtkę i rozprawiająca o francuskich laleczkach i obrazach nieznanego mu artysty? Jej włosy szybko zamienią się w strąki i będzie narzekać na ich ciężkość, że szarpią jej skórę głowy i zaraz popłynie krew. On będzie patrzeć na nią wyrozumiale, ponieważ jest młodsza i ma prawo zachowywać się jak mała dziewczynka. A może raźnym krokiem ruszą do teatru, a Mała będzie przekonywać, że przemoczeni i brudni idealnie nadają się na premierę sztuki?
A potem Marcus będzie żałował.


- Bażanta? - pyta Marcus, a Mała uśmiecha się kpiąco. - Wczoraj znowu przyrządzałem. Całkiem smaczny.
- Ale ja ci wierzę. Po prostu kiedyś nie lubiłeś bażantów. Bardzo. - Jej głos jest pewny, donośny i na swój sposób zdaje się być szczęśliwy. - Krzywiłeś się na samą wzmiankę o nich, prawie tak samo jak ja na widok cytryny. Popadłeś w depresję kulinarną i doszczętnie zmieniłeś swoje gusta? - pyta, siedząc po turecku na podłodze i przerzucając stos winylowych płyt.
Z gramofonu sączą się jakieś nastrojowe ballady, idealnie wpasowując się w klimat świec i czekoladowych lodów w pucharkach. Za oknem niebo czernieje, krople deszczu stukają coraz donośniej, natarczywiej, zwiastując burzę.
- Widzisz, uznałem, że skoro zrezygnowałem z magii, to muszę dać sobie coś w zamian - odpowiada Marcus z dziwacznie poważną miną. - A bażantów nienawidziłem, bo mam niemiłe wspomnienia.
Mała świdruje go wzrokiem, zamierając nad stosem płyt. Nieznacznie drży jej kącik warg. Przypomina mu to taką wariatkę ze szkoły - Luizę, Lucy?
- Z tą wymianą to ironizujesz? - pyta po dłuższej chwili.
- Nie, mówię poważnie. Śmiertelnie. Choć wiem, że to głupota.
Niebo przecina pierwsza, zygzakowata rysa, a w ślad za nią podąża potężny grzmot. Mała podnosi głowę przerażona, na co Marcus lekko się uśmiecha - zawsze bała się burzy. Mężczyzna zbiera brudne pucharki i wrzuca je do zlewu. Potem powoli kładzie się na zimnych kafelkach.
Mała staje i patrzy na niego z góry. Na jej wargach znów kwitnie ten dziwny, prawie obłąkańczy uśmiech, który sprawia, że Marcus ma ogromną ochotę zapytać, co robiła przez te wszystkie lata. Ale może jeszcze nie nadszedł na to czas?
- Niedługo masz urodziny - mówi w końcu kobieta, kładąc się na brzuchu i uważnie obserwując jego twarz.
- Nie ma co się cieszyć z tych trzydziestu sześciu lat - odpowiada Marcus, nie poruszając się.
- Nie o to mi chodzi. - Mała kręci się, jakby nie potrafiła kilku minut spędzić nieruchomo. Przymyka powieki. - Masz urodziny i trzeba ci urządzić małą niespodziankę. I to będzie taki teścik zaufania. Zawiążę ci chustkę na głowie, koniecznie o świcie i ruszymy jeszcze cichym Londynem. - Uśmiecha się szeroko. - To taka... popularna gra - kończy niepewnie, w odpowiedzi na jego spojrzenie.
- Popularna? - pyta ironicznie, śmiejąc się.
- No niech będzie, ja ją wymyśliłam. A może nie do końca wymyśliłam, bo przecież ludzie tak robią. Nieważne. Pamiętam, że grałam to z przyjaciółką w jej piętnaste urodziny.
Zapada cisza przerywana tylko grzmieniem i cichymi dźwiękami ballady. Marcus zastanawia się, skąd ma tę płytę, ale potem coś go niepokoi.
- Zamierzasz mnie do nich zabrać? - pyta.
- Tylko jeżeli będziesz tego chciał - zapewnia go szybko Mała, na powrót siadając.
- Widzisz, Mała, chciałbym wiedzieć... złapaliście już Alecto Carrow?
- Tak - odpowiada kobieta, patrząc mu prosto w oczy. Powieki jej nie drżą, głos jest pewny i mocny, a dłonie schowane w kieszeni.
- A jednak kłamiesz.
Uśmiech na jej ustach gaśnie.
- Aż tak słabo kłamię? - pyta nieśmiałym głosem.
- Nie, jesteś wprost idealna. Perfekcyjna. Świetna.
- No, już przestań - mówi Mała, lekko się rumieniąc. - A tak poza tym; wyszukany komplement.
Ale Marcus zdaje się jej nie słuchać - głowę ma skierowaną na sufit, wzrok wodzi wzdłuż zielonych płytek i kobieta widzi tylko jego profil. Jego palce bezwiednie obijają się o podłogę.
- No, bo cóż, Mała. Wiem, że kłamiesz, bo to ja ją zabiłem.
Kobieta ściska go za rękę tak mocno, że on wykrzywia wargi.

2.
Dzieciństwo lubi pachnieć ciepłym mlekiem i miodem.
Marcus najbardziej pamięta wydrążone łupiny orzechów, pachnące dwojako - lasem, ale i wieczornymi bajkami, bo przecież dzieciom wszystko może pachnieć wszystkim. Nie może zapomnieć mlecznobiałych ścian i piłek rzędem poustawianych na półce, przypominających trochę kulki przepowiedni. Przez mgłę pamięta również małego, białego jak śnieg psa, z którym najbardziej lubił bawić się w rzadkim śniegu; w takie chowanie, nie-chowanie.
Matka była wysoka i szczupła, tak, i miała błękitne oczy. Mężczyzna lubi wspominać jej nimfowatość i grację z jaką biegała po domu, a stopy zdawały się odbijać w gładkim drewnie. Wciąż kojarzy jej zapach - piwonie i marmolada; czy kobiety naprawdę mogą pachnieć w ten sposób, czy to była tylko dziecięca wyobraźnia? Matka lubiła czytać książki, szybko szeleszcząc papierem, zbierać grzyby w pobliskim lesie i kolekcjonować ręcznie robione lampiony. To była taka jej dziwaczna pasja - Marcus pamięta własną rozkosz i spłoszone spojrzenie, wodzące za setką świecących lampionów. To był cmentarz matki, jej raj, lubiła przejeżdżać palcami po chropowatym materiale i wdychać zapach oleju.
- Chciałabym... - zaczęła kiedyś, tak dawno temu, kiedy pachniała jeszcze marmoladą a nie kamieniem i białymi różami. Za oknem czaiła się noc; niebo przybierało w granat, a komary wlatywały do oczu.
- ...chciałabym, żeby mój synek był królewiczem. - Usta układały się w zgrabny uśmiech, ale w oczach coś dziwnie błyszczało. Marcus miał dopiero poznać, co oznacza taki błysk, złowrogi, niepewny, ale wtedy miał dopiero pięć lat i buzię upapraną czekoladą.
Mężczyzna pamięta, że potem kilka godzin stał przed lustrem. Wodził wzrokiem wzdłuż chudych ramion, potarganych włosów i czerwonych policzków. Stroił miny, podskakiwał i tulił pluszowego misia. Obiecał sobie nie zawieść lukrowego uśmiechu mamy.
Parę lat później uznał, że jest za brzydki nawet na księcia, nie mówiąc już o królewiczu.
Tylko, że wtedy to nie miało już znaczenia; kiedy miał dwanaście lat, mama wpadła pod mugolski pociąg z naręczem pelargonii w dłoni.


Ojciec był zwyczajny.
Czytywał gazetę wieczorami, sączył czarną kawę i nienawidził brata dlatego, że ten miał szczęście stworzyć przełomowy eliksir i zapewnić rodzinie luksusowy byt. Ojciec Marcusa nie miał tyle szczęścia - dom był stary, przegniły przy gruncie, a zimą mróz wdzierał się do małych pokoi. Chłopak miał na to własne sposoby; do cienkiej poszewki wkładał między puch wszystkie swoje pluszaki i był zmuszony spać w samotności. Ale w cieple.
Marcus pamięta nieuważne spojrzenie ojca, szybko spełzające od jego głowy aż do stóp. Nauczył się mówić do jego nóg, nie mrugać powiekami i uśmiechać się lekko, kiedy należało. Ojciec należał do gatunku tych surowych, a w swojej zwyczajności był zwyczajny bardziej od innych - tak bardzo, że czasem Marcus zastanawiał się, jak mógł związać się z matką.
Ona - w letniej sukience, przeskakująca po kilka schodków na raz, on - cichy, milczący, strapiony, stawiający powolne, równe kroki. Przeciwieństwa mają niesamowity magnes wzajemnego przyciągania. Tylko że potem lubią oscylować na granicy rozstania, bycia razem dla przyzwoitości, z litości i pachnieć czarną kawą. Tak przynajmniej wyobrażał to sobie mały Marcus.
Kiedy ojciec miał zły humor, matka zamykała się w pokoju pełnym lampionów i wtedy Marcus zostawał sam.
Kiwał się na kanapie, przekładał zabawki z półki na półkę i przeglądał kolorowe obrazki. Poznawał smak samotności - coś na kształt nuty gorzkiej herbaty i nieskazitelnie czystej wody. Prawie nie ma smaku, prawie nie ma woni, bo przecież to brak czegoś. Brak kogoś - ludzi.
Mimo to dzieciństwo Marcusa pachnie tak, jak pachnieć powinno. Mężczyzna pamięta spieczone słońcem spacery i rogal księżyca zawieszony za oknem. Lubi wspominać źdźbła trawy, lekko zarysowujące jego skórę, zapach świeżego żyta i chleba pieczonego w wielkim piecu. Uwielbia urywki z odkrywania magii - samotne jak zawsze nocne spacery i unoszenie rąk do góry.
A najbardziej pamięta swojego małego pieska, chociaż nie może sobie przypomnieć, jak on miał na imię. Taki mały, skoczny, figlarny - o sierści bielszej od śniegu i miękkiej jak bawełna. Z oklapniętymi uszami i czarnym, okrągłym noskiem.
Marcus nie ma pojęcia, co się z nim stało.


Potem był Hogwart - wielki gmach zamku z wieżyczkami i rozległe, zielone błonia. Szkolne dni szybko rozpływają się w pamięci, zbyt podobne do siebie - kojarzą się z wielkim pasmem sukcesów poprzetykanym porażkami, trudami zadań domowych i wiecznych lekcyjnych dowcipów. Kiedy się dorasta, szkołę prawie zawsze wspomina się z roztkliwieniem - ach, jakbym chciał być znowu w szkole; mówi wiele ludzi.
Również Marcus tak to widzi - szkoła jest pełna uroku, ciepła i pierwszych młodzieńczych rozterek. Marcus nie pamięta nawet tych kilku poniżeń - "Ten Belby to idiota" - lubili wspominać niektórzy jego koledzy. Ale z późniejszego okresu wspomnienia stają się wyraźniejsze, ich kontury się zaostrzają, przypominając zdjęcia, które można obejrzeć w wolnym czasie.
Wieża rozjarzona błyskawicami, niebo zalatujące purpurą i jego własny strach umiejscowiony w małym okienku dormitorium. Pogrzeb Dumbledore'a był pierwszym dniem otępienia, wiecznego strachu i wiecznej tęsknoty i zapowiedzią, że od teraz może być już tylko gorzej.
Wojna była dla niego jak brudny, szary papier; bez barwy i zapachu, bez odgłosów i ciszy - samotność. Był za tchórzliwy, żeby walczyć jak Potter i tworzyć GD jak Ginewra, więc pozostały mu tylko puste poranki w wieżyczce Ravenclawu i nieśmiałe rozmowy z taką jedną wariatką, która lubiła chodzić w naszyjniku z kapsli. Czasem ją uwielbiał - bo miała taki kojący, czysty głos i potrafiła go pocieszyć, kiedy był zmęczony Alecto Carrow. Innym razem jej nienawidził - bo była sto razy odważniejsza od niego, mimo że była drobniejsza, bledsza i była dziewczyną.
Wojna się skończyła, zanim on nauczył się w niej istnieć. Kiedy nastał pokój, poczuł jakby coś mu odebrano; zawsze miał przed sobą widmo wojny, walkę, rozpacz, a teraz przed nim była tylko pustka. Nikt go nie nauczył żyć bez strachu, poruszać się swobodnie, a nie chować się pod purpurową poduszką.
Popadł w letarg - jeździł rozwalającym się autem po całym kraju, sypiał w brudnych motelach i czytywał mugolskie książki. W jego świecie, w Londynie wciąż było źle - ludzie nie potrafili poradzić sobie z pokojem i powstaniami śmierciożerców.
Tylko wtedy jakoś nie bardzo go to obchodziło.


To był chłodny, letni poranek.
Miał dwadzieścia dwa lata i był zmęczony życiem; nie wiedział, co robić, czego się uczyć, jak żyć. Samochód jeździł coraz wolniej, silnik częściej nawalał i, prawdę mówiąc, Marcus miał już dość.
Jechał jakąś nierówną drogą, auto podskakiwało na wertepach i kamieniach. Przez opuszczone szyby sączył się zapach lasu, żyta i letnich kwiatów. Z ukradzionego radia dudniła mugolska rąbanka - Marcus pamięta, jak zaciskał palce na kierownicy i nieznacznie podskakiwał na fotelu w takt muzyki.
Poboczem szła niewysoka dziewczyna z długimi, jasnymi włosami. Przez ułamek sekundy Marcus chciał ją minąć i ruszyć dalej w nieznane, jeździć od motelu do motelu, a może nawet stawić się w Ministerstwie Magii i pomóc szukać zbiegłych śmierciożerców. Jednak coś kazało mu się zatrzymać.
Dziewczyna wyglądała najwyżej na siedemnaście lat, ubrana była zwyczajnie - jakiś lekki sweterek i wytarte spodnie - oczy miała duże i czujne, a cerę jasną i bladą. Marcus pamięta własne wahanie i słodki zapach, który dotarł do jego nozdrzy - jakieś kwiaty, czekolada, marmolada, przecież to niemożliwe, żeby kobiety pachniały w ten sposób. Jednak Mała nigdy nie była normalną kobietą.
- Pani dokąd? - zapytał, nie wiedząc nawet dlaczego i czując suchość w ustach. Zwolnił maksymalnie i poruszał się żółwim tempem w rytm kroków dziewczyny. Przypatrując się jej uważnie, dostrzegł podobieństwo do matki - nie wiedział nawet, gdzie ono się zaczyna, a na czym kończy, ale widział coś takiego w jej oczach, co przypomniało mu światełka lampionów odbite w źrenicach jego mamy.
Dziewczyna uśmiechnęła się wdzięcznie, szybko zaciskając drobne palce na torebce, a Marcus prześladowało pytanie - skąd na tym pustkowiu wzięło się takie dziecko?
- Mam ciotkę we wsi - odpowiedziała, nieznacznie przyśpieszając. Marcus już miał odjechać, ale dosłyszał w jej słowach kłamstwo. Zresztą dziewczyna nie wyglądała na wieśniaczkę, a coś w jej wymowie świadczyło o nieangielskim pochodzeniu.
- Pewnie uciekłaś z domu - powiedział Marcus, patrząc na słońce pojawiające się między drzewami. - Jesteś strasznie młoda i sama nigdzie tylko z maleńką torebką. Dokąd chcesz się udać?
- Przed siebie - odpowiedziała pewnie, wyciągając z torebki gumkę i związując włosy w zgrabny kucyk. - Podobnie jak pan, jak mniemam.
Marcus przez chwilę zastanawiał się, czy dziewczyna jest mugolką. Jednak w jej oczach było coś tak jawnie magicznego, w jej ruchach i włosach skrzył jakiś dziwaczny czar, że mężczyźnie wydawało się, że jest nie tylko czarownicą, a nawet wilą.
- Wsiądziesz? Odstawię cię do domu - zaproponował, ponownie czując, jak słowa same wymykają mu się z ust. Mała uśmiechnęła się przebiegle, patrząc w stronę lasu. Takie kobiety nie powinny istnieć.
- Tak? Świetny pomysł. Wsiądę, zajedziemy ten malutki kawałeczek do lasu, a pan mnie zgwałci. Cudowna propozycja, ale pozwoli pan, że nie przystanę. - Przyśpieszyła jeszcze bardziej, a Marcus odczuł jakiś nieznany mu żal, nacisnął pedał gadu i szybko ją dogonił. Nie mogła mu teraz umknąć, za bardzo przypominała mu matkę, o jej wieczorach z książką i białych sukienkach.
- Też jestem czarodziejem - powiedział, wiedząc ile ryzykuje. Gdyby dziewczynka okazała się jednak mugolką, miałby poważny problem.
- Och, naprawdę? - spytała zdziwiona, śmiesznie mrużąc oczy. - Czarodzieje mają licencję na nie gwałcenie ładnych dziewczyn?
- Jesteśmy sami, nie ma nikogo. Po co miałbym wieźć cię do lasu?
Dziewczyna przystanęła na poboczu, wyraźnie się wahając. Kwiatowy, wili zapach stał się na tyle wyraźny, że Marcus szukał na jej ramionach widma skrzydeł i szponiastych zarysów paznokci.
- Dlaczego mi się pan tak przygląda? - spytała głośno, a mężczyzna natychmiast spojrzał jej w oczy. - Dobrze, wsiądę, a pan zawiesie mnie do najbliższej wioski. Mam ochotę zatrzymać się w najbliższym gospodarstwie, gdzie jest mleko i jezioro - powiedziała pogodnie, otwierając sobie drzwi. Jej błękitne oczy uważnie rozejrzały się po całym samochodzie. Spoczęły na pustych torebkach po chipsach i lasagne na wynos. Omiotła spojrzeniem kurz na szybach i wiszące radio na kilku kabelkach. Kąciki jej ust rozciągnęły się we współczującym uśmiechu.
- Jest pan samotny - powiedziała, siadając na fotelu.
- Jestem Marcus - szybko zmienił temat, nie patrząc jej w oczy. - A ty? - Starając się nie wdychać odurzającego zapachu, położył stopy na pedałach. "Czy pani jest wilą?" mogłoby zabrzmieć nieco obcesowo.
- A ja nie mam imienia - odpowiedziała pewnie, zaciskając palce na kolanach. - Możemy już jechać?
Niebo jakby pojaśniało.


Zawiózł ją do najbliższej wioski i został razem z nią.
Najpierw mieszkali w pokojach naprzeciwko i rozmawiali wieczorem przy filiżance herbaty. Mała znikała na całe dnie, błądząc po lasach i szukając nimf w jeziorach. Dziewczyna uwielbiała szukać magii na polach i łąkach, kopać w piasku, aby odnaleźć kawałek drewna i wracać wczesnym świtem.
Potem zaczęli odkrywać magię razem - a Marcus nauczył się znów nią cieszyć, odnalazł różdżkę w połach jesiennego płaszcza i wspominał te czasy, kiedy była jego najbliższą przyjaciółką. Szukali magii w błękitnym niebie, brudnej wodzie i trujących grzybach. Marcus uwielbiał patrzeć na Małą; jak skupiona pochyla się nad ziemią i potrząsa głową tak, że włosy plączą jej się po piasku. Jak dziecinnie cmoka, sącząc czarną kawę, marudząc, że chce cukru i jak niszczy jasne, letnie sukienki. Tylko czasem myślał, że robi coś złego, bo Mała jest bardzo mała i powinna mieszkać z rodzicami.
Dużo rozmawiali, ale raczej filozofowali, niż mówili o życiu. Szczególnie ona była bardzo skryta - kiedy tylko pytał ją, skąd się wzięła i czy ma rodziców, śmiała się głośno, radośnie i zmieniała temat. Czasem próbował rozpoznać jej akcent, wsłuchując się w znakomity angielski, ale wtedy Mała zamykała usta i milczała do wieczora. Nie lubiła jego nagabywań o jej dawne życie.
A potem stało się tak, że jej życie stało się ich życiem i już nie musieli o tym rozmawiać.
Wtedy opuścili przytulne gospodarstwo i ruszyli w świat - Londyn, Paryż, Wenecja i Marcus musiał oszukiwać, żeby zdobyć pieniądze. A Małą niewiele to obchodziło - ściskała w ręce tę swoją torebkę, ten jedyny bagaż i czasami, ale to bardzo rzadko przeglądała ukryte w niej zdjęcia. Raz Marcus dojrzał jedno - niski pan obejmował na nim trzy niebiańsko piękne kobiety. Trzy wile.
W końcu Mała powiedziała mu, że jego babcia była wilą.
A jemu jakoś to nie przeszkadzało.

Alecto Carrow się skończyła.
Marcus zrozumiał to, kiedy wpadł na nią pod jakimś mugolskim motelem, kiedy Mała zniknęła na kilka godzin. Oczy miała wypalone, włosy brudne i siwe, i wyglądała jak stara wariatka. Podzieliła los większości niepojmanych śmierciożerców.
Marcus pamięta każdą sekundę bólu, jaki mu zadała. Każdy zwierzęcy skowyt i każdy prąd wędrujący po rękach. Leżał na brudnym chodniku i zaciskał palce na łokciach, byle nie wrzeszczeć, byle nie dać jej jeszcze większej satysfakcji. Wokół śmierdziało krwią, potem i kurzem, nie było nikogo, a Alecto mściła się za całe swoje życie.
Niebo było brudne, zachmurzone, a ściany motelu obskurne. Skądś sączyły się nastrojowe, spokojne ballady, a Marcus zaczął krzyczeć, wierząc, że ktoś go usłyszy. Darł się, aż do zdarcia gardła, zachrypł i nie mógł wydobyć z siebie głosu. Ale nikt nie przyszedł - może rzeczywiście nikt go nie usłyszał, a może tutejsi ludzie byli przyzwyczajeni.
Skądś znalazł w sobie siłę, by wstać i, nim zaskoczona Carrow zdążyła zrobić cokolwiek, zabił ją jej własną różdżką.
I wtedy znienawidził magię.


Schody w motelu skrzypiały.
Jego pokój był pusty, więc brudny, zakrwawiony i z trudem chodzący, zaczął szukać jej po całym motelu.
I znalazł ją.
To był pokój numer sto dwadzieścia dziewięć, obdrapane ściany, włączona lampka nocna i wielkie łóżko. Na jej twarzy odbijała się ekstaza, większa niż przez całe dziewiętnaście lat jej życia, oczy miała przymknięte, a wargi rozciągnięte w uśmiechu.
On gładził ją po włosach, po jego włosach, po ślicznych, długich pasmach, które tak lubił moczyć, żeby zamieniły się w strąki.
Mała jęknęła cicho i wbiła paznokcie w plecy mężczyźnie o czarnych włosach i długich rzęsach.
Marcus pamięta własną, straszną  myśl, że jest w stanie zabić ich dwójkę, że jest w stanie zrobić wszystko, ale wtedy spojrzał jeszcze raz na Małą i zrozumiał, że ją kocha. Chyba.
Nie zauważyła go, ani nie usłyszała, gdy wychodził.
Noc była gorzka i ciemna, a na zachodzie zbierała się burza.

3.
Gdzieś na dworze szaleje burza, a Mała rozlewa czerwone wino do maleńkich kieliszków.
- Wiesz, że lubię mówić - zaczyna kobieta, uśmiechając się i siadając na krześle. Marcus kładzie na stole sałatkę warzywną i nieprzytomnie miesza ją plastikowymi sztućcami. Po chwili wahania siada naprzeciwko.
- A ty chcesz mnie zapytać, co się ze mną działo. Och, nie zaprzeczaj, widzę, jak na mnie patrzysz, jak otwierasz usta, a potem je zamykasz. Wtedy, w nasze szalone trzy lata, unikałam odpowiedzi. Teraz ci opowiem.
Marcus nieprzytomnie bębni paznokciami w stół, wsłuchując się w każde słowo kobiety. Rozgląda się po kuchni, omiata spojrzeniem czarne niebo, aż w końcu wpatruje się w płomień świeczki.
- Wojna zaczęła się, kiedy miałam jedenaście lat - mówi Mała, wpatrując się w podłogę. W jej oczach odbija się masa emocji; od strachu, niepewności, aż do radości - pewnie nigdy tego nikomu nie mówiła. Głos ma słodki, dziecinny, ale na swój sposób głęboki. Co jakiś czas podnosi głowę na donośne dźwięki grzmotów, a białe włosy wpadają jej do ust. - Byłam tutaj przez chwilę w Londynie, ale potem rodzice zabrali mnie z powrotem do Francji i ukryliśmy się w jakimś miasteczku na południu. Wiesz, mugolski domek, nie mogłam wrócić do szkoły, więc uczyłam się w domu... W końcu z nudów wzięłam się za mugolskie książki; często zastanawiałam się... - Zawiesza na chwilkę głos, a oczy jej błyszczą. - Zresztą, nieważne. Byłam odcięta od świata, od wojny, czarodziejów, miałam tylko swoją nauczycielkę, ale z nudów zaczęłam poznawać ten inny świat. Wiesz, biblioteki, teatry, kina. Wpatrywałam się w sztuczny projektor i zastanawiałam się, czy moja siostra jeszcze żyje. A rodzice trzymali mnie w zamknięciu - z jej słów wyziera gorycz, a oczy błądzą po całym domu. - Potem wojna dobiegła końca, a ja dalej nie mogła wyjechać do Londynu, bo rodzice uważali, że to niebezpieczne. Wróciłam do Akademii, uczyłam się pilnie, wytrzymałam, nie powiem, trzy lata. Potem zwiałam. Właściwie to nie wiem czemu. Kochałam moich rodziców, nie chciałam ich zranić, ale czułam się ukryta przed światem, nie wiedziałam nic o życiu... Podszyłam się pod jakąś moją ciotkę i ruszyłam samolotem. Uczucie jest dziwaczne, wiesz? Zupełnie inne niż latanie miotłą, widzisz przez szybę chmury, ale nie możesz ich dosięgnąć... - Upija łyk wina, patrząc mu w oczy. - Dotarłam do Anglii, spotkałam się z siostrą; miała wtedy masę problemów na głowie, dom, dziecko, mąż, który może i nie był wilkołakiem, ale czasami bywał niebezpieczny. Nikt nie miał ochoty zajmować się zbuntowaną wariatką, więc Bill miał odstawić mnie do domu. Miałam już doświadczenie - zwiałam. Błąkałam się w różnych miejscach, wpadłam, jak to mówią, w złe towarzystwo, upijałam się Ognistą i chodziłam nocą po mieście. Może ci się wydawać, że byłam bardzo dojrzała; miałam piętnaście, szesnaście lat i dałam sobie radę. Skądże, byłam rozkapryszonym bachorem, wychowanym na księżniczkę, który miał masę szczęścia. Musiałam również uciekać, często wpadałam na ludzi, którzy mnie szukali. Dałam radę tylko dzięki temu, że byłam zdolna; wiesz takie rodzinne umiejętności magiczne. Potem pojawiłeś się ty. - Przerywa na dłuższą chwilę, nakładając sobie sałatkę. Miesza widelcem w warzywach, a Marcus nie chce jej namawiać, żeby kontynuowała. - Kiedy zniknąłeś... Miałam dziewiętnaście lat i znowu zostałam sama. Gość, który podał mi eliksir miłosny szybko się nasycił i... Nie wiedziałam, dlaczego zniknąłeś, mogłeś poczekać, porozmawiać. Zaprzyjaźniłam się z Luną Lovegood i trochę u niej mieszkałam. Szukałyśmy cię razem, ale wiedziałyśmy tylko tyle, że odszedłeś ze świata czarodziejów. Ciężko było cię wytropić. Poza tym, zawsze miałeś lekką awersję do magii. To tylko wojna, czy twoja matka była mugolką? - pyta, ale Marcus w milczeniu pochłania sałatkę. Mała przechyla głowę nieco w bok, a potem bierze głęboki oddech. - Potem dałam spokój Lunie, tobie, miałam dosyć i wróciłam do Francji. Spotkałam się z rodzicami, nie chcieli uwierzyć, że to ja. Trochę to było żałosne, taki powrót po tylu latach. Musiałam zdać egzaminy magiczne, potem poszłam na mugolskie studia - literatura francuska, nadal kochałam czytać. Miałam niemal setkę facetów, jednych przelotnie, drugich na stałe, czasem odwiedzałam siostrę i jej rodzinę, błąkałam się po mugolskim Londynie. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Widzisz, Duży, miałam szesnaście lat i kochałam cię całą sobą, co jest chyba naturalne. I nagle zniknąłeś. To wojna tak cię zniszczyła? - kończy, zawieszając głos. Trochę chrypi i dopija wino. Wydaje się być zmęczona.
- Dobrze, że wróciłaś - mówi Marcus.


Kiedy Mała zawiązuje mu chustkę na oczach, nastaje ciemność.
Przez chwilę powraca dziecinny lęk przed nieznanym i ten doroślejszy - przed utratą kontroli, przed zdaniem się na kogoś, przed absolutnym zaufaniem. Marcus się chwieje i rozpaczliwie wyciąga przed siebie dłonie, przejeżdża nimi po chropowatości ścian, szukając wyjścia. I wtedy zmysły mu się wyostrzają.
- Śmiesznie wyglądasz - mówi głośno Mała, stukając butami o podłogę. - Poczekaj tu chwilkę, pójdę tylko po sok. Nie bój się, nie zostawię cię tutaj.
Marcus kręci się w kółko po własnym mieszkaniu, niczym w zabawie w ciuciubabkę i stara się wyczuć, gdzie jest. Dochodzi do niego zapach damskich perfum, mydeł i kwiatów i już wie, że jego mieszkanie stało się dokładnie takim, jakim nie chciał, żeby się stało.
- Kończysz trzydzieści sześć lat. - Głos Małej zdaje się być donośniejszy niż zwykle, zdaje się wibrować na nieokreślonej granicy i może dobiegać skądkolwiek. - Możemy pójść dokąd zechcę, tak? - pyta lekko i z nonszalancją, ale Marcus słyszy niepewność w tym pytaniu. Uśmiecha się nieznacznie, a kobieta oddycha z ulgą. Chwyta go pod ramię i wychodzą na korytarz.
Marcus czuje zapach farby, której używano wiele tygodni temu, brudnego psa, który mieszka na samym dole i dziwny, metaliczny zapach, który kojarzy mu się z krwią. Porusza się niespokojnie, ale Mała uspokajająco gładzi go po ramieniu. Po chwili do jego uszu dociera chrzęst zamka.
Kiedy drzwi wejściowe otwierają się z rozmachem, Marcusa owiewa gorące, ciężkie powietrze. Przechodzą razem przez próg, a wtedy mężczyznę przechodzą dziwne dreszcze. Chwilę zastanawia się nad niezidentyfikowaną przyczyną tego uczucia, aż nachodzi go banalna odpowiedź - nie widzi nikogo, a jego widzą wszyscy. Wprost czuje na sobie natarczywe spojrzenia, wymierzone w niego palce, bardziej wyczuwa niż słyszy śmiech zabarwiony zdziwieniem. Dlaczego Mała musi być tak szalona? - myśli.
- Musisz się skupić - słyszy jej szept tuż przy uchu i drży. - Żebyś wiedział, gdzie jesteśmy.
Obija się o ludzi, czuje ich zapach - mydło, pot i dziwaczna, osobista woń, każda inna. Miasto jest istną kakofonią zapachów - od ludzi poprzez rozmaite zwierzęta, aż do swądu samochodów, spalin i rozgrzanego asfaltu. Czasem dociera do niego zapach kawiarń, barów i sklepów; czasem czarna kawa, rurki z kremem i czerwone wino, kiedy indziej frytki z mięsem i kompot. Jak mógł tego nie dostrzegać?
Doskonale wie, kiedy przechodzą drzwi Dziurawego Kotła. Czuje zapach kurzu, ale taki inny niż zazwyczaj - lżejszy, bardziej rozrzedzony, niemal słodki, słyszy dźwięki kieliszków i podekscytowane głosy, a przez czarną apaszkę przebijają się złote iskry. Nie chce tego przyznać sam przed sobą, ale najbardziej czuć tutaj magię - powietrze jest gęstsze i lepkie, podłoga zdaje się falować, zapachy są ostre, jakby dodano im przypraw. Świat czarodziejów jest wyrazistszy, a nigdy tego nie zauważył.
- Nigdy nie lubiłam tych cegieł - mówi Mała i na chwilę puszcza jego ramię. Marcus czuje się wtedy bardzo samotny; dużo bardziej niż przez te jedenaście lat. Kręci się rozpaczliwie wokół własnej osi.
- Boisz się - szepcze kobieta tuż przy jego uchu. - Taki jesteś lepszy, prawdziwszy. Wtedy widzę, jaki naprawdę jesteś. Nie znoszę brawury. O, szkoda, że nie możesz zobaczyć tych kolorowych witryn, byłeś tutaj w ogóle po wojnie? - Marcus często zastanawia się nad tokiem myślenia Małej, ale nigdy nie chciał znać legilimencji bardziej niż w tej chwili.
- Nie - odpowiada niechętnie. - Dokąd chcesz iść?
- Chce ci udowodnić, że nie tylko tobie jest ciężko - mówi Mała, przyśpieszając. - A masz chustkę na głowie, żebyś nauczył się słuchać. I żebyś nauczył się czuć.


Mała naciska klamkę i do uszu Marcus dobiega słodka, trochę zalatująca mugolskością, melodyjka.
Ale potem dociera do niego cisza - może niepełna, może gdzieś nad jego głową słychać trochę szeptów, lekki gwar, ale mężczyzna ma wrażenie, że jest tutaj ciszej niż powinno.
Zaciska dłonie w pięści i próbuje się skupić. Liczy kroki pokonane od ceglanej bramy, przypomina sobie zapach sklepu ze sprzętem magicznym i centrum handlowego. Kiedyś znał Pokątną na pamięć; każdy jej zakątek, każdy cal, każdą nutę zapachu. Jeżeli się nie myli są teraz niemal na skraju Pokątnej z Nokturnem.
- Jesteśmy w sklepie Freda i George'a? - pyta, a palce Małej zaciskają się na jego ramieniu. Gdzieś nad nim coś spada, jakaś kulka wyślizguje się z czyiś spoconych palców i toczy się po lepkiej od kurzu podłodze. Prawie widzi jej ruch, czuje, że pędzi do niego, a potem wie, że ma rację, kiedy kulka ociera się o jego stopy.
Machinalnie i niemal bez udziału woli pochyla się i zaciska na niej palce. Jest śliska i chłodna.
Zaraz za kulką nadciąga osoba, a jej kroki zdają się dudnieć w całym sklepie.
- George'a dzisiaj nie ma, ale jestem ja. - Głos jest cichy i wibrujący, wyraźny i rozmarzony. Marcusowi wydaje się, że dobiega wprost z jego głowy. - Och, Gabrielle, jesteś, jak miło cię znowu zobaczyć. Z tobą to trochę tak jak z ględatkiem, prawda? - Marcus nie może się powstrzymać od uśmiechu, ponieważ już wie, do kogo należy głos.
Luna mówi wesoło i szybko, a Marcus aż czuje jej szybkie ruchy. Wsłuchuje się w ciepłe słowa, powracając do tych wieczorów w wieży, podczas których była jego jedyną rozmówczynią. Siedząc i na powrót jej słuchając, dochodzi do wniosku, że ludzie, którzy spędzili z nią wojnę, nie byli aż tak nieszczęśliwi.
Czuje, jak Mała pochyla się nad nim.
- George siedzi na krześle naprzeciw ciebie.
A wtedy Marcus chce wyjść. Podchodzi, obejmuje Lunę, wymienia jeszcze kilka uprzejmych uwag i opuszcza sklep jak niewidomy, błądząc dłońmi po ścianach.
- Zostawiłem ich wszystkich - mówi, kiedy czuje na sobie ostre promienie słońca i słyszy znajomy gwar ulicy Pokątnej.
- Zostawiłeś ich wszystkich - potwierdza Mała, oplatając rękę wokół jego ramienia. - Ale nie użalaj się nad sobą. Teraz na to nieco za późno, nie uważasz?
W jeziorze odbija się blade, lutowe niebo.
W uszach brzęczą ci nachalne wrzaski tłumu, jakieś piski, śmiechy, tworząc istną kakofonię dźwięków i przyprawiając cię o dreszcze. Siedzisz zgarbiony na ławce, na brudnej drewnianej desce i wpatrujesz się w mokre, jasne włosy reprezentantki tej francuskiej szkoły, której nazwy nie potrafisz wymówić. Patrzysz w jej roztrzęsione dłonie, takie drobne, aż sine z zimna i już wiesz, że ktoś w jeziorze jest dla niej naprawdę cenny.
Wdychasz wątły swąd jeziora i bierzesz głęboki oddech.
Wtedy z brudnej, lodowatej toni wypływa ten Potter - jego włosy przypominają wodorosty - obejmując taką małą dziewczynkę, wyglądającą jak Fleur o kilka lat młodszą. Przez krótką chwilę zastanawiasz się, kto przeniósł się w czasie, ale wtedy wrzaski przybierają na sile, ktoś mówi bardzo szybko po francusku, dla ciebie to tylko bełkot i dziwaczna plątanina słów.
Zaciskasz dłonie na zmarzniętych kolanach i obserwujesz małą dziewczynkę.

- Jakim ja jestem idiotą - krzyczy Marcus i wprost czuje na sobie jeszcze więcej palących spojrzeń. Wściekłym ruchem ściąga apaszkę z oczu. Walczy z oślepiającym światłem. - Gabrielle, mała Gabrielle - szepcze, przejeżdżając dłońmi po włosach Małej. Ta uśmiecha się szeroko.
- Potrzebowałeś wielu lat, Marcusie - mówi wesoło. - Ale nie martw się, wolę, jak mnie nazywasz Małą.
Mężczyzna szuka jej dłoni i zaciska na niej palce. Ruszają wąskim chodnikiem, a Mała przegląda się w brudnych szybach. Jej oczy zdają się być jeszcze większe niż zazwyczaj.
- Zapamiętałam cię - mówi, jakby wyrwana z kontekstu. Marcus wodzi za nią nieprzytomnym spojrzeniem. - Byłam mokra i przerażona i zobaczyłam właśnie zziębniętego, chudego chłopaka. Siedziałeś w piątym rzędzie, na ósmym miejscu licząc od lewej. Obok jakiegoś pucułowatego chłopaka w okularach, miał takie grube oprawki. - Ma takie rozmarzone oczy i odległy głos, kiedy mówi. Palce na jego dłoni nieco się rozluźniają. - Myślisz, że wsiadłabym wtedy, gdybym cię nie pamiętała? Poznałam cię, chyba po włosach, i byłam gotowa ci zaufać. Moja babcia była wilą. Od siódmego roku życia, czyli pełnego rozburzenia się we mnie magii, faceci się za mną oglądali. To nie ich wina, nie patrz tak na mnie, ale wyobrażasz sobie czym to jest dla siedmiolatki? Nie wiedziałam, co się dzieje, dlaczego, a rodzice zabraniali mi wychodzić z domu. Kilkunastu mężczyzn próbowało mnie zgwałcić, jednemu, jak wiesz, się udało. Wila jest tylko śliczna i wiesz... Wiesz, właściwie dlatego wtedy z tobą pojechałam. Nie patrzyłeś na mnie w ten sposób. Słuchałeś tego, co mówię. Byłaś ciekawy tego, kim jestem.
Marcus wyjmuje różdżkę i stuka nią w czerwone cegły.


Znowu szukają magii.
Próbują znaleźć ją w blasku świec, nutach gramofonu i nocnej burzy. Marcus lubi patrzeć, jak Mała przeszukuje jego podłogę - cal po calu - a włosy omiatają skórki z pomarańczy. Uwielbia wdychać słodki, kwiatowy zapach i pić z nią czarną kawę. Zwalnia się z pracy, bo przecież już tego nie potrzebuje, jest gotowy przekroczyć bramę magicznego świata już nie w czarnej apaszce.
I wszystko jest dobrze - Mała powiedziałaby; szalony rok -  dopóki nie wyjeżdża sam na kilka dni. Wraca wcześniej i szarpiąc Małą za włosy myśli - jakie to typowe, jak w jakiś mugolskich telenowelach. Narzeczony wraca z wyjazdu i z kim zastaje ukochaną?
Za oknem pada śnieg. Marcus zdejmuje puchowy płaszcz, wolnym ruchem rozwiązuje zielony, ręcznie dziergany szalik i wdycha zapach własnego domu. Raźnym krokiem wchodzi do kuchni, wyjmując z siatki bażanta. Może upieką go razem, dokroją warzyw, a dom będzie pachniał pieczonym mięsem?
Kuchnia zamienia się w pokój sto dwudziesty dziewiąty, a on wyrzuca najpierw jego, a potem ją.
- Ty nie rozumiesz! - Oczy ma załzawione, różową koszulę byle jak zarzuconą na ramiona, włosy plączą się jej między kolanami. Wygląda, jakby oszalała. - Zostawiłeś mnie! Zostawiłeś mnie tutaj całkiem samą w tym swoim mieszkanku, a wszędzie czaiły się... Nie, Marcus, posłuchaj!
Mała pozostawia po sobie tylko czekoladowe masło do ciała i skarpetki w paski, które nie zdążyły się wyprać.
Marcus upija się, idzie do Luny Lovegood i wpada wprost w jej męża. Następnego dnia oboje pomagają mu znaleźć pracę w Banku Gringotta.

4.
Zapewne uda im się spotkać.
Jeśli istnieje jakaś przepowiednia, może porzucona z Departamencie Tajemnic, dotycząca Wili i Bażanta musi być inna niż pozostałe - ciepła, a nie lodowata i niebezwonna, a przesycona kwiatowym zapachem.
Patrząc w dobrą przepowiednię, trzeba wierzyć.
Mała będzie miała krótkie, czarne włosy i okulary z grubymi oprawkami. Może będzie pozować na intelektualistkę, a może zwyczajnie popsuje jej się wzrok. Będzie stać w londyńskim parku - a park będzie spieczony słońcem i nasycony ciężkim, dusznym powietrzem. Mała będzie siedzieć na chropowatej ławce i czytać książkę, a tuż przed nią, zaledwie kilka kroków, będzie stała mała dziewczynka. Można by nawet powiedzieć - mała księżniczka. Jej włosy będę złote, oczy duże i brązowe, a figura szczupła i zgrabna.
Marcus będzie miał już czterdzieści lat i włosy gęściej poprzetykane siwizną. Na widok Gabrielle będzie chciał skręcić i ruszyć krętą, kamienistą ścieżką, ale coś go zatrzyma. Wili czar - pomyśli - i spróbuje z tym walczyć, ale jak zawsze mu się nie uda.
Podejdzie do niej i usiądzie obok niej na ławce.
- To twoja córeczka - powie Mała. - Lucy.
Marcusowi głowa poruszy się w niedowierzaniu, ale wtedy zauważy, że Lucy ma jego oczy, jego dłonie i jego lekko przekrzywione nogi. A dziewczynka uśmiechnie się wdzięcznie.
- Tęskniłam - szepnie kobieta, a z jej głosu będzie wyzierać gorycz. - Spójrz na swoją córeczkę. Zachowuje się zupełnie tak jak ty; nienawidzi bażantów i eliksirów. Kocha słuchać muzyki.
Mała się uśmiechnie, a nawet Marcus uniesie kąciki warg. Na niebie pojawi się kilka chmur.
- Może pójdziemy razem na kawę, spacer i lody? - zapyta Mała, patrząc na niego niepewnie. - Odważysz się?
Szkoda, że nie wszystkie przepowiednie się spełniają.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi